trochę wyjaśnię.
Na samym początku chcę Ci uzmysłowić, że nie jestem żadną oświeconą mniszką. Ani joginką, ani ekspertką od medytacji, ani snującą całkiem nową teorię rzeczywistości filozofką. W sumie to mogę bez owijania w bawełnę określić siebie jako osobę maksymalnie sprzeczną, szesnastobiegunową, ale dzielnie starającą się to wszystko zaakceptować. Mam naturę buntowniczki, która od wielu lat przeszkadza mi w osiągnięciu wyższego levelu świadomości.
Całą zabawę z magią, jak lubię to określać, rozpoczęłam dość niewinnie. Cztery lata temu przeżyłam bardzo trudne rozstanie. Po pięcioletnim związku i jego hucznym zakończeniu bardzo, ale to bardzo się załamałam. Ból był tak okropny, tak nie do zniesienia, że naprawdę chciałam już tylko spać i nie wracać w rzeczywistość. Chwytałam się każdego możliwego sposobu pomocy samej sobie. Przypadkiem odkryłam medytacje prowadzone i autohipnozy. Wsiąknęłam w to totalnie. Był to pierwszy odczuwalny krok ku wyjściu z ciemnej otchłani depresji. I jednocześnie ziarno, które zasiało ciakawość poznania tajemniczego świata duchowości.
Co ciekawe, ten mrok, który towarzyszy mi już od ładnych paru miesięcy, jest dość mocno podziurawiony błyskami pozytywnych strzałów.
Po wielu latach motania się w szalonym życiu singla, zagłuszając każdy szept samotności ogromną ilością używek we wszelakich eskperymentalnych konfiguracjach z różnym towarzystwem, staczając się na samo dno narkomańskiego pokolenia lat dziewięćdziesiątych, znalazłam sposób na utrzymywanie mojego stanu umysłu na zrównoważonym poziomie. Doświadczanie uczucia przemieszczania się. Podróżowania. Eksplorowania. Ruchu ciała. Kontaktu z żywiołem powietrza, ziemi i przestrzeni. Karmienie oczu widokiem drzew, nieba czy gór. Czynność, która jest tak prosta, że może robić ją każdy. A która powinna być wydawana na receptę. Spacery.