Bedąc dość mocno świadomą osobą, która właśnie przechodzi przez ogromny kryzys osobisty, bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę umysłu. Według moich internetowych poszukiwań, taka pułapka mianuje się nazwą "ciemna noc duszy". Po przeczytaniu wielu informacji na ten temat, po obejrzeniu mnóstwa nagrań na youtubie, mogę śmiało stwierdzić, że właśnie w owym duchowym bagnie siedzę. Nie akceptuję rzeczywistości, nie akceptuję tego, co poza tą rzeczywistością się jawi. Moje życie ogarnął piekielny bezsens. Zablokowałam się na ziemskie odczucia. Euforię i wszelkiej jakości uniesienia uzyskuję tylko i wyłącznie po odurzeniu narkotykami. Ogranicza mnie jedynie budżet. Każdy mój kontakt z używkami jest wynikiem spotkań z odpowiednimi osobami. Krótko mówiąc, nie stać mnie na ćpanie. Jednakże nie myśl sobie, że spotykam się ze znajomymi w tym jednym celu. Łaknę kontaktu z innymi ludźmi. A że przejawiam w tej chwili specyficzną wibrację, przyciągam i ciągnie mnie do ludzi mojego pokroju, dostęp do używek mam. Inteligentni, wrażliwi, aczkolwiek lubiący wplatać w swoją codzienność różne specyfiki. Nie jest tragicznie. Zazwyczaj jest to tylko trawka. Czasem wpadnie jakaś kreska włada bądź piguła, ale jest to proceder wszak rekreacyjny. Pytanie, czy z punktu widzenia osoby totalnie nie związanej z używkami, ta rekreacja nie sięga rozmiarów większych, niż mi się wydaje.
Dzisiaj miałam dramatyczny moment. W wyniku kłótni z tatą, zapłonęła we mnie skrajna kurwica i nienawiść do świata, z mocą potrafiąca rozpierdolić budynek. Dawno tak bardzo nie pragnęłam zniknąć. Siedziałam w samochodzie około godzinę, fantazjując jak by to ze sobą skończyć, jednocześnie płącząc z niedowierzania, że takie myśli w ogóle chodzą mi po głowie. Wyobrażałam sobie, jak upijam się do nieprzytomności, podsypując naktotykami mój amok. I kładę się na torach wzdłóż szyn i zasypiam, czekając na pociąg uwalniający mnie od bólu życia na Ziemi. Jak wiele spustoszenia spowodowałaby moja śmierć. Jak bardzo cierpieli by moi rodzice, nie mogąc pojąć w jak wielkim smutku musiałam być pogrążona, a oni nie mieli pojęcia, jak mi pomóc. Jak bardzo tęskniłaby za mną Lola, nie rozumiejąc, że jej Pani już po prostu nie ma. Nie wiem czemu, ale tylko myśl o samotnej Loli momentalnie wyciąga mnie z mrocznych rozkmin o samounicestwieniu. To nie jest do końca tak, że ja pragnę śmierci. Jest ona i tak nieuchronna, często o niej myślę, jednocześnie bardzo się jej bojąc. Próbuję wyobrazić sobie sam moment umierania. Czy odcina nam świadomość i pogrążamy się w wiecznym kojącym śnie, czy też nasza dusza zostaje rozpierdolona na miliard cząsteczek naładowanych energią, a ta energia przekształca się w inne istnienie. W człowieka, w owada bądź w roślinę. Lub w wodę w oceanie. Czy nasza świadomość zwyczajcie zmienia percepcję. Nie jest już myślą ludzką, a siłą ognia, wiatru lub stada antylop.
Moje rozsypane jestestwo uratował dziś mój były chłopak. Nawet nie wiem, czy go kochałam przez ten bardzo krótki okres związku, ale na pewno jest to osoba, która wyznaje bardzo podobne wartości, i rozpoznaję w tym człowieku bratnią duszę. Chciałabym go kochać. Chciałabym, żeby moje serce jasno mi powiedziało, że to jest człowiek, z którym mogłabym zajebiście przejść przez życie. Chciałabym, żeby jakakolwiek siła podpowiedziała mi, czego pragnie moja dusza. Nigdy w swoim życiu, nie byłam tak bardzo zagubiona jak teraz. Mając taki dostęp do informacji, do wszelakich form pomającym w rozwoju osobistym, nie jestem w stanie wyklarować ani w sercu ani w umyśle moich prawdziwych pragnień.
Ten stan trwa u mnie od miesięcy. Właściwie trwa już od czasów pobytu w Holandii. Kierując się pragnieniem odnalezienia swojej roli na naszej Planecie, uciekłam z Polski na kilka miesięcy po to, żeby wrócić do niej silniejszą, mądrzejszą i bardziej świadomą. Tymczasem wróciłam podczas świeżo odjebanej pandemii, która rozpierdoliła mnie i wiele innych osób na mikro kawałeczki. Minął rok, a ja wciąż składam te kawałeczki jak jakieś puzzle, nie mając nawet podglądu na finalny obraz, jaki te puzzle miałyby przedstawiać. Czuję się jak głuchy i niewidomy we mgle. Wsłuchuję się w swoją duszę, ale ona uparcie pozostaje milcząca. Możliwe, że uzbierane przez lata traumy, skutecznie kneblują próby wykrzyczenia jej pragnień. Nie mam pojęcia co robić. Słucham i czytam dziesiątki źródeł, obserwuję działania wielu inspirujących osobistości, kupuję książki, rozmawiam ze znajomymi z różnych środowisk. Wciąż szukam jakiejkolwiek wskazówki, która potwierdziłaby mi, że kierunek moich działań jest słuszny, lub zanegowała ten kierunek. Powiedziałaby, że NIE Kaśka, ta droga życia za chuja nie jest dla Ciebie dobra. Zrób coś innego. Brakuje mi mistrza, mentora, przewodnika. Kogokolwiek, kto dałby mi poczucie bezpieczeństwa. Malutkiego wsparcia. Żebym nie musiała już się czuć tak samotna w tym doświadczaniu życia. Kogoś, kto zawsze miałby dla mnie dobrą radę. Jak Babcia Wierzba w Pocahontas.
Nigdy w życiu nie czułam się tak samotna, jak przez ostatni rok.